Recenzja "Sin Sin Sin" Ryana Thomasa
Dziękujmy Bogu za Stephena Duffy’ego. Podczas gdy były współpracownik, Guy Chambers, pozwalał Robbiemu podążać drogą, która zamieniała go w swoją własną parodię, Duffy właściwie rzucił wyzwanie Robbiemu i pozwolił mu odkryć nowe tereny muzyczne.
Elektroniczny podkład do „Sin Sin Sin” ponownie zbliża się do tej muzycznej ezoteryczności zaprezentowanej na poprzednich singlach – „Radio” i „Tripping”, wykorzystując stare dobre rockowe pomysły, które umiejscawiają utwór Williamsa na samym środku muzycznej autostrady. Nadal mamy tu trochę codziennego użalania się nad sobą, ale jest to mniej nachalne niż zwykle, a gdy zwrotki są pozbawione powera, refren wciąga nas ponownie i przypomina, że zarówno Williams jak Duffy wiedzą jak pisać dobrą muzykę.
Jest to śmiały i ryzykowny krok w dobrym kierunku. Nie łapie słuchacza tak natychmiastowo jak, powiedzmy „LMEY” i może to wprawić w zakłopotanie panie domu, młode dziewczynki i im podobne fanowskie zaplecze Robbiego, ale kogo to obchodzi? Dobrze jest widzieć kogoś już teraz określanego jako skarb narodowy poszerzającego swoje horyzonty i rozwijającego się, zamiast wędrówki wciąż tą samą drogą, która zawiodłaby go niewątpliwe do śpiewania w nieskończoność „Angels” na brzegu mola Blackpool (przyp. tłum. – na końcu świata).
musicoh.com / Tłumaczenie: Mav