Wywiad dla The Times, 21 X 2005 „Mężczyzna z dzieckiem w oczach”

Wywiad Caitlin Moran przetłumaczyła Mav

W drugiej części ekskluzywnego wywiadu Caitlin Moran odkrywa, że pokręcony Robbie Williams, którego kiedyś znała, bardzo się zmienił.

Robbie Williams to, jak Keith Richards powiedział o Micku Jaggerze, „duża grupa facetów”. Właśnie spędziłam popołudnie z kilkoma osobami, z których większość była Robbiem Williamsem. Zmienił się z zawodowego komika w dociekliwego badacza umysłu, a w końcu w pół-bezbronnego chłopca, któremu asystentka pomaga się ubrać. Zaimprowizował piosenkę na gitarze („Blue on blue/ Living alone” – Smutek, wciąż smutek/ Samotne życie), troskliwie zaproponował napoje witaminowe, surowo wzywał do wprowadzenia prohibicji w Wielkiej Brytanii („Wszyscy tu się biją – nie jesteśmy radosnymi pijakami, jak Skandynawowie„), zbrutalizował tekst „Je T’aime” („Moi non plus” – ja już nie), groził, że wypatroszy swojego byłego menedżera, który jest, przypomnijmy, 47-letnim mężczyzną o imieniu Nigel.

Wyjaśnił nawet jak w zeszłym roku podczas Brits miał wystąpić w duecie z Morrisey’em, śpiewając piosenkę Morrisey’a pod tytułem „I Like You” („I like you/ But it’s so shameful to me/ You are not right in the head” – Lubię cię/ Ale strasznie się tego wstydzę/ Masz nie po kolei w głowie). Występ miał się zakończyć pocałunkiem Morrisey’a i Williamsa, „jak Britney i Madonna podczas rozdania nagród MTV„.

Niestety wszystko utonęło w zamieszaniu obyczajowym i politycznym, i Williams ostatecznie wystąpił z Joss Stone, która wcale go nie pocałowała.

Podczas naszej rozmowy Williams był cały czas „miłym” Robbiem. A „miły” Robbie jest bardzo przyjemny. Często zadaje pytania – nawet jeśli jedno z nich brzmi: „Więc urodziłaś dwoje dzieci? Czy zatem ten kobiecy organ jest jak rękaw czarodzieja?”

Jednak gdy oglądamy razem jego wczorajszy wywiad w MTV, z niewiadomych przyczyn „miły” Robbie stopniowo znika. Siedzi teraz w wielkim fotelu, z jego twarzy bije lodowate światło; gdy wywiad jest gotowy do odtworzenia, wydaje się, że Rob przechodzi przez emocjonalny odpowiednik hibernacji, przygotowuje swoje ciało na prawdziwie mroźną pogodę.

Ten wywiad jest jedną z bardziej żenujących rzeczy, które musiałam oglądać w ramach lekkiej rozrywki. Osobnik przeprowadzający wywiad – niespodziewanie nie ubrany w garnitur mężczyzna, pochodzący, jak się okazało, z QVC – święcie wierzył, że nie ma nic prostszego na świecie niż przeprowadzenie wywiadu z kimś takiem jak Robbie ‚Let Me Entertain You’ Williams. Pięć minut później okazało się jak bardzo się mylił.

Ostatni utwór na nowym albumie – ‚King of Bloke and Bird’ – ma długie i bardzo klimatyczne zakończenie” – mówi facet z MTV – „Możesz coś więcej o tym powiedzieć?.” „Nic o tym nie wiedziałem” – mówi Williams wyglądając na totalnie niezainteresowanego rozmową – „Musiałbyś zapytać o to Steve’a” (Duffy’ego, jego muzycznego współpracownika).

‚Place To Crash” to bardzo Stones’owski utwór – sugeruje facet z MTV.

Cóż, Steve pewnie coś o tym wie” – odpala Williams – „On ma każdą piosenkę, jaką Stones’i kiedykolwiek nagrali.”

Chcemy zadać ci pytanie o Boba Geldofa” – facet z MTV jest ciężko przerażony – „Jak Bob Geldof zmienił świat?” „Naprawdę nie wiem” – mówi Rob – „Nie znam go i nie wiem zbyt wiele o jego pracy. Przykro mi, ale taka jest prawda, tyle mam na ten temat do powiedzenia.”

Efekt końcowy jest taki, że Robbie Williams to znudzony dyletancki gwiazdor popu. Czyli widać coś dokładnie przeciwnego niż to, co ja widziałam zeszłego popołudnia – połowę czasu Williams opowiadał mi z zapałem o tym, że największym sekretem przemysłu muzycznego jest to, że Robbie Williams jest muzyką absolutnie zafascynowany. W końcu to on właśnie jest tym człowiekiem, który w poprzek pleców wytatuował sobie pierwsze nuty piosenki The Beatles „All You Need Is Love”. Pokazał mi nawet swoje pliki muzyczne, a wśród nich demo kilku utworów, które nie znalazły się na ostatnim albumie i wskazał skąd „pożyczył” inspirację i, właściwie, całe linie melodyczne.

Jednakże gdy tylko wywiad z MTV się kończy, Williams wraca do swojej porywczej i wrzącej normalności. Przyszedł jego najlepszy przyjaciel, Jonathan Wilkes, w nowym kapeluszu na głowie. Debata o kapeluszu zabiera następne pięć minut. Robbie nie jest do niego przekonany. Wilkesowi nowy nabytek bardzo się podoba. Potem Wilkesowi zaczyna być byt gorąco. Zaczyna się dyskusja o tym, jak upalna okazuje się być tegoroczna jesień. Decydują się pójść na kebab. Koniec pracy.

Gdy po raz pierwszy przeprowadzałam wywiad z Robbiem Wiliamsem również był „dużą grupą facetów”. To było w 1997 roku – już po premierze „Freedom”, pierwszego singla w solowej karierze, ale przed „Angels”, przed odwykiem, zanim ludzie przestali go nazywać „Robbie z Take That”. Zostałam poproszona przez jego management o napisanie notki biograficznej dla prasy, więc poszłam do ich biura, aby przeprowadzić z nim wywiad. Powiedzieli mi: „Próbujemy utrzymać Roba z dala od alkoholu. Spróbuj zatrzymać go w biurze.”

Gdy pojawił się Williams okazało się, że ma inny plan. „Skoczymy tylko do sklepu na rogu po papierosy” – powiedział szefostwu – „Za dziesięć minut będziemy z powrotem.”

Gdy tylko przekroczyliśmy próg biura, złapał mnie za rękę i krzyknął: „Biegiem!” Pobiegliśmy do pubu, gdzie Williams zamówił nam po dwa drinki „żeby zyskać na czasie. Musimy być w biurze za dziewięć minut i siedemnaście sekund” – powiedział. Mimo to, w ciągu siedmiu minut zdążył mi wyjaśnić, że znał mnie w poprzednim życiu, że San Francisco ma zostać zalane przez ocean, ale on, Williams, musi spróbować je ocalić, że jest strzeżony przez ducha Richarda Beckinsale’a z „Rising Damp”. Co o tym świadczy? W zeszłym tygodniu Beckinsale zmaterializował się w pociągu Inter City i kazał Williamsowi zrezygnować z zamiaru złożenia wizyty w wagonie z bufetem w poszukiwaniu piwa. „On jest jednym z moich aniołów.”

W czasie rozmowy o tym wszystkim w drodze powrotnej do biura – prawdopodobnie wciąż z drinkami w dłoniach – Robbie wyjawił mi, że umrze przed trzydziestką. „Wiem, że tak będzie” – powiedział – „Właśnie tak się to skończy.”

Zasugerowałam, że te wszystkie rzeczy, o których myśli, to są takie sprawy, które jest się skłonnym rozważać, gdy jest się młodym, ma się wyolbrzymiającą wszystko wyobraźnię i rzadko jest się trzeźwym. „No, pewnie tak” – powiedział z miną człowieka, który bardzo by chciał w to wierzyć, ale wie, że jest to całkowicie niemożliwe.

Przed wejściem do biura pamiętał o połknięciu miętowego cukierka.

Kilka miesięcy później wyszliśmy razem do miasta i utknęliśmy w jednej z odnóg knajpy „Garfunkels” – co miało w sobie dużą dozę surrealizmu. Gdy wróciliśmy do jego mieszkania, na podłodze zobaczyliśmy czerwone wymiociny „dwóch biseksualnych dziewczyn, które wpadły wcześniej. To nie ja je tak urządziłem.”

Półki na ścianach były zastawione książkami pięknie oprawionymi w białą skórę. Ponad dwadzieścia jardów kwadratowych wypełnionych książkami – efekt był hipnotyzujący. Gdy się je otwierało, okazywało się, że w środku są puste.

Nie jestem gejem, ale chciałbym pocałować Briana Molko z „Placebo”” – powiedział Williams zmagając się z gitarą, którą usiłował ułożyć sobie na kolanie. Zaśpiewał piosenkę, którą „w zasadzie napisałem w zeszłym tygodniu.” Zaczynała się: „Hair is the new hat/ Brown is the new black/ She’s looking real drab/ Just out of rehab/ I’m talking football/ You’re talking AbFab” (Włosy to nowy kapelusz/ Brąz to nowa czerń/ Ona wygląda ochydnie/ Właśnie wyszła z odwyku/Ja mówię o piłce/ A ty o AbFab (Absolutely Fabulous/ Absolutnie Fantastycznie – brytyjski serial komediowy- przyp.red.)). „To o Tarze Palmer-Tomkinson” – powiedział – „Upiłem się i powiedziałem jej o tym. Piosenka nie jest zbyt pochlebna.” Trzy miesiące później ta piosenka okazała się tytułowym utworem na jego debiutankim albumie „Life Thru a Lens”.

Po pożegnaniu jeszcze kilka razy do mnie dzwonił. Pewnej środowej nocy, dwa tygodnie później, zadzwonił o drugiej nad ranem, żeby powiedzieć mi, że się strasznie upił szampanem i ma zamiar połknąć Rohpnol. Przyszło mi do głowy, że to go może zabić, więc mu to powiedziałam. Połknął i tak, i przeżył to; naprawdę mi ulżyło, gdy się dowiedziałam, że nic mu się nie stało.

Nie pamiętam kiedy dokładnie przestał dzwonić. Myślę, że mniej więcej wtedy, gdy po raz piąty powiedziałam, że nie chcę iść nim oglądać Lenny’ego Beige’a, samozwańczego króla kabaretu. Nie chodziło o to, że przebywanie z Robem nie sprawiało mi przyjemności; po prostu nienawidziłam Lenny’ego Beige’a.

W tym okresie życia Robbie Williams był kompletnie zagubiony. Jedyną rzeczą jakiej pragnął było wyjście z siebie, bo jeśliby mu się to udało, to mógłby wejść w ciało kogoś innego i poczuć się tam o wiele lepiej niż ze sobą. Mój mąż powiedział, że powinniśmy go wziąć do swojego domu, nakarmić smażonymi pomidorami i zagrać z nim w grę „Crowded House”.

Dwa miesiące później Williams wylądował na odwyku. Rozważając wszystkie za i przeciw, był to prawdopodobnie najlepszy plan.

Po naszym ostatnim wywiadzie napisałam maila do Roba. Pamiętasz te rzeczy, o których mi mówiłeś w 1997 roku? – spytałam. Ku memu zdumieniu pamiętał. Pamiętał nawet co piliśmy „Garfunkels”.

Mówiłeś, że podoba ci się Brian Molko z „Placebo”. „No tak, cóż, stawiam ci mrożoną herbatę na Long Island” – odpowiedział.

Jeśli ktoś chce się przekonać, że Rob to naprawdę duża grupa facetów, to najłatwiej to zrobić pisząc do niego maile. Zwykle jest tak, że pozostaje się więźniem tego wieku, w którym się zostało sławnym. Gdy Williams – albo „Puddle” (mętlik, bałagan), albo „Bobby Davro popu”, jak lubi się podpisywać – pisze maila, masz wrażenie, że korespondujesz ze słodkim, zabawnym 16-latkiem ze Stoke, który po prostu chce śpiewać, tańczyć i żeby wszyscy go lubili.

Więc co z tym umieraniem przed trzydziestką? „No tak, pamiętam to. Czasem o tym myślę i nadal mnie to martwi. Jeśli uda mi się przekroczyć 32. rok życia (13 lutego w przyszłym roku) to już powinno być ok.”

A San Francisco, które miało zostać zniszczone i ty w roli jego zbawiciela? „Nie ma już takiej potrzeby – najnowsze informacje donoszą, że obcy się tym zajęli. Naprawdę tak słyszałem – poprawili tę usterkę.”

Kwestia Richarda Beckinsale’a będącego jednym z „aniołów” Williamsa stała się teraz nieco bardziej skomplikowana niż wcześniej. Po pierwsze dlatego, że Williams podobno spotykał się z Samanthą, córką Beckinsale’a. Po drugie, oczywiście, z powodu „Angels” – których nikt jeszcze nie słyszał, gdy po raz pierwszy przeprowadzałam wywiad z Williamsem – musimy zadać sobie pytanie czy chcemy mentalnie zmienić obsadę teledysku do jednego z naszych najbardziej kochanych hymnów, żeby włączyć tam Beckinsale’a kręcącego się z Ronnie’m Barkerem na planie „Porridge”.

Tak, rzeczywiście, jestem pewniem, że był” (moim aniołem) – odpisuje. „Jednak nie wiem, czy nadal nim jest. Na ‚Life Thru a Lens” była piosenka ‚Baby Girl Window’ napisana dla niego.”

Czyż nie udało mi się dość wcześnie pozbyć kompleksu Jezusa? Czy musimy rozmawiać o tym, że jestem JC? Najwidoczniej nie jestem Synem Boga.”

Wspominam również nie dający mi spokoju tekst na nowym albumie. W jednym z mniej przebojowych utworów, „Trouble With Me”, Williams intonuje depresyjnym barytonem: „The triouble with me/ I’ve got a head full of f***/ I’m a bascetcase/ I don’t know how to love love love.” Czy naprawdę nie wiesz jak kochać? „Eee tam” – odpisuje – byłbym w tym mistrzem.”

Ubolewa nad tym, że „wciąż marudzę o sobie” i na odchodnym pisze – „dopóki się znów nie spotkamy, będę szukał potwierdzenia i miłości we wszystkich miejscach poza tymi, które mogą mi to dać.”

Następnego dnia Williams idzie do Blackpool z Davidem LaChapellem na zdjęcia do teledysku do świątecznego singla „Advertising Space”. Jego pojawienie się powoduje zatrzymanie ruchu na ulicach. Pięć tysięcy ludzi gromadzi się tylko po to, by patrzeć na niego idącego ulicą. By patrzeć na tę dużą grupę facetów idących ulicą.