Wywiad dla The Times, 20 X 2005, „Ciemna Gwiazda Jasno Świeci”
20 października 2005
Wywiad Caitlin Moran przetłumaczyła Mav
Robbie stał się prawdziwą gwiazdą, ale nikt tego nie zauważył. Wywiad Caitlin Moran.
Oto apartament Robbiego Williamsa, położony na piętnastym piętrze, z widokiem na port Chelsea. Szczerze mówiąc, nie jest to ogromna przestrzeń – stół bilardowy, malutka kuchenka oraz sofa w całości zajmująca jeden z rogów stwarzają raczej atmosferę podniebnego baru. Albo młodzieżowego klubu. Nie jest to mieszkanie człowieka wyrzucającego pieniądze na te wszystkie całkowicie niepotrzebne gadżety mające być dowodem gwiazdorskiego bogactwa. Jest to mieszkanie człowieka, który widzi dom przede wszystkim jako miejsce, gdzie stawia się duży telewior i zapalniczkę, i można w spokoju udać się do toalety.
Jest jednak coś, co sprawia, że dom ten jednak ma klimat siedziby gwiazdy rocka – chodzi o widok z okna. Obejmuje on całą, 360-stopniową panoramę Londynu – możesz stąd zobaczyć London Eye, Gherkin, Westminster, Canary Wharf, Hampstead Heath i South Downs. Albo, jeśli jesteś Robbiem Williamsem, możesz zobaczyć kłopoty.
„Widzisz tamten apartament?„ – mówi zapalając fajkę, po czym otwiera drzwi i wychodzi na balkon. „Pewna kobieta co wieczór bierze tam kokę. A widzisz ten apartament? Obrzydliwie gruby, stary facet łazi po tym mieszkaniu nago i nigdy nie zaciąga zasłon„. Przechodzi na drugi balkon i gestykuluje: „On bierze kokę„ – wskazuje na okno – „i ona bierze kokę. A tam na dole jedna czarna kobieta – nie mam nic przeciwko temu – nago – nie mam nic przeciwko temu – wyszła na balkon i tańczyła. Pomachała do mnie. Potem zaczęła śpiewać i pomyślałem, że gdyby ja też zaczął do niej machać, to byłoby to zboczone„.
„Nie do wiary, że zostawiłem moją lornetkę z noktowizorem w L.A.” – mówi z lekkim żalem wchodząc z powrotem do mieszkania i sięgając po kolejnego papierosa. „Mogę odpalić jednego od drugiego? Czemu nie„.
Dla Robbiego Williamsa, być może największej na świecie gwiazdy popu, był to kolejny ciężki tydzień. W piątek złamał rękę. W sobotę, „w sercu Europy” – berlińskim Velodromie, mieszczącym siedem tysięcy ludzi, oficjalnie rozpoczął lansowanie swojego nowego albumu, grając koncert w towarzystwie 12-osobowej orkiestry i 12-osobowego chóru. W niedzielę ogłoszono notowania nowego singla „Tripping” – w Anglii drugie miejsce, ale w Europie i Ameryce Południowej numer jeden. W poniedziałek brukowce doniosły, że członkowie Take That mają się ponownie spotkać żeby zagrać jeden koncert. Pytam go o tę plotkę. Robbie odpowiada jasno i wyraźnie.
„O każdym członku tego zespołu mogę powiedzieć coś miłego” – mówi spoglądając na swoje ręce i paląc papierosa. Paznokcie ma tak obgryzione, że koniuszki palców wyglądają jak pniaki. Bóg wie w jaki sposób udaje mu sie obrać pomarańczę.
„Ale kiedy myślę o Nigelu Martinie Smith’cie (pierwszy manager Take That) …najchętniej bym go wypatroszył„.
Take That nie spotkają się w pełnym składzie.
Po tej konkluzji podsumowującej ciemne strony życia w porcie Chelsea, opuszczamy balkon. Williams siada na swojej wielkiej sofie i zaczyna wariacko drapać złamaną rękę.
„A w ogóle to złamałem rękę„ – mówi, prezentując zupełnie niepotrzebnie złamane ramię. Pośrodku napisu „Born To Be Mild” ogromny, purpurowy siniak przepoławia jego rękę. Upadł grając w piłkę – „upadek jak z kreskówki, prawie jak Norman Wisdom” – i kość pękła. Ramię powinno być w gipsie, ale był on „zbyt gorący i niewygodny„, więc zdjął gips. Nabrał nawyku i co chwilę wraca do drapania uszkodzonego miejsca, jak kot po operacji.
Tego popołudnia mamy, oczywiście, wiele tematów do omówienia. Williams chwilowo powrócił ze swojego dwuletniego, dobrowolnego wygnania do L.A., żeby w Anglii promować swój album „Intensive Care”. Nowy album dotyka wielu spraw. Jest mroczniejszy, trudniejszy, dzikszy i nieskończenie lepszy niż jego bardziej wodewilowi poprzednicy; Rob przyznaje się na nim do romansu z zamężną kobietą, opłakuje w końcu rozpad związku ze swoją sławną ex, porównuje siebie do Elvisa, marzy o powrocie do czasów, gdy był nastolatkiem przesiadującym w tanich nocnych klubach w Stoke, zwraca się w stronę czarnej magii aby pokonać swoje demony i , w najbardziej wpadającym w ucho utworze, desperacko stwierdza: „I’ve got a head full of f***/I’m a basket case/I don’t know how to love love love”. (Moją głowę wypełniają śmieci/Nadaję się tylko na złom/Nie wiem jak kochać kochać kochać).
Nie zaskakuje mnie to, że Williams zaczyna rozmowę ze mną od sześciominutowej tyrady na temat wojny z nadwornym medium telewizji LIVINGtv – Derek’iem Acorah’em – w końcu poinformowałam go, że moja agencja prasowa poleciła mi porozmawiać na temat jego powszechnie znanych niepokojów, a wiem, że to dotyka go do żywego.
Williams, będąc fanem tego, co Acorah robił w telewizji, wezwał go do swojego apartamentu w Chelsea, bo jeśli jest się Robbiem Williamsem to takie rzeczy po prostu można robić. Jednakże, naciskany przez Williamsa aby „w końcu to zrobił” – skontaktował się ze zmarłymi – Acorah wyskoczył z czymś, co raczej nie miało nic wspólnego ze zmarłymi krewnymi Williamsa, po czym próbował się zrehabilitować prezentując serię niezrównanych tricków rodem z liverpoolskich estrad.
Zawiedziony tym, że pokładał wiarę co do umiejętności kontaktu ze zmarłymi w niewłaściwym człowieku, Williams podziękował mu, odprowadził do drzwi i postanowił nigdy więcej nie mieć z nim nic do czynienia. Jednakże Acorah miał inne plany. „Następną rzeczą, którą pamiętam” – mówi Williams – „jest to, że Acorah zadzwonił i krzyknął ’Robbie! Robbie! Właśnie rozmawiałem przez telefon z szefem LIVINGtv, a on powiedział mi – skup się Robbie, on to naprawdę powiedział – powiedział, że możesz zrobić co tylko chcesz. Co tylko chcesz! Możesz zrobić taki show, na jaki tylko ci przyjdzie ochota!’. A ja tego słucham po drugiej stronie i mówię: 'hmm, myślę, że jeślibym chciał, to, szczerze mówiąc, mógłbym mieć swój program nawet w ABC. Dam sobie radę Derek’„.
Jednak Acorah się nie poddał. Poniósł porażkę jako pośrednik w bardzo ważnej dla LIVINGtv sprawie zwerbowania Williamsa, a tydzień później zadzwonił do niego, żeby go zaprosić na kolację, którą przygotował dla siebie, Williamsa i „mojego bliskiego przyjaciela Uriego Gellera„.
Pomimo błagań Acoraha Williams nie przystał na propozycję tego paranormalnego tete-a-tete.
” ’Myślałem, że rozmawiam z kimś innym, ty pieprzony idioto! Jesteś poza kręgiem zaufania’. Następne jego posunięcie” – mówi Williams potrząsając palcami sprzączką od paska w przypływie nerwowej energii – „to promocja DVD na dwóch stronach w „Daily Mirror”, gdzie zapewniał: ’Tak! Mam tutaj babcię Robbiego, z którą skontaktowałem się *po drugiej stronie*. A kiedy Robbie jest w Ameryce, jego przyjaciele – Robert De Niro, Robin Williams i Dustin Hoffman – oglądają moją DVD’ „.
Robbie wzdryga się i robi zbulwersowaną minę: „NIGDY ICH NIE POZNAŁEM” – mówi bardzo głośno i powoli, jakby komunikował się z głuchym idiotą z drugiej strony kanału La Manche – „NIE ZNAM DUSTINA HOFFMANA! I, jedna chwilka – SPRZEDAJESZ DVD WYKORZYSTUJĄC DO TEGO MOJĄ ZMARŁĄ BABCIĘ!” – Robbie wzdycha.
„A Darren Brown – ten to jest dobry. On po prostu mówi, że to wszystko jest gówno warte.”
I sięga po kolejnego papierosa.
O Robbiem Williamsie nie wiemy więcej niż o setkach innych ikon pop-kultury. Elvis, John, Jimi, Janis, Kurt. Marilyn, James Dean, Jim Morrison, nawet Diana, Księżna Walii… możemy cytować rozdziały i wersy zapisków o ich zdrowiu psychicznym, życiu seksualnym, narkotykach, zwariowanych wierzeniach, nieszczęśliwych związkach i szarpaninie ze sławą.
Jedyna różnica pomiędzy wspomnianym wyżej pantenonem sław a Robbiem Williamsem jest, oczywiście, taka, że o ich nieszczęśliwym, zagmatwanym, chaotycznym, niepohamowanym i z rzadka ekstatycznym życiu dowiedzieliśmy się po ich śmierci; albo długo po tym, gdy odeszli na emeryturę, a ich życie się wyprostowało.
Natomist w przypadku Robbiego słyszymy o tym wszystkim dokładnie w tym samym momencie, gdy on przez to przechodzi. Jego długoletnia depresja i uzależnienie od antydepresantów, jego poszukiwania przyszłej Pani Williams („Potrzebuję kobiety!„), jego rycerskie walki o kobietę na jedną noc („Jest pradziwym gentelmanem, który wie, jak postępować z kobietami”), jego wierzenia w okultyzm, jego samotność, poszukiwanie głębszego sensu i ta fenomenalna zdolność do osiągania wszystkiego, czego tylko zapragnie („Wpływy!„) – są to zawsze doniesienia z frontu, zawsze w czasie teraźniejszym. W tym tygodniu jego życie prywatne znowu zagościło w gazetach. Komentarz w „GQ” – „Williams przyjmuje różne rzeczy, fizycznie i umysłwo, których przyjmować nie powinien. Próbuję naginać reguły mojej trzeźwości” – rozpoczął lawinę spekulacji, co takiego może Williams „przyjmować fizycznie” podczas „naginania reguł” trzeźwości. Gdy go dzisiaj spytałam o co mu chodziło, nie próbował się zbytnio bronić.
„Nie wiem dokładnie. Mam ochotę na peyotl. Masz może przy sobie?„. Cała ta szczerość, w dodatku na tym poziomie sławy, sprawia, że tym bardziej zadziwiający jest fakt, że o pewnej sprawie publiczność nie wie. Otóż Robbie Williams odniósł największy w swoim pokoleniu sukces jako wokalista i autor piosenek, ale wydaje się, że nikt jeszcze tego nie zauważył. Powstało pochopne przypuszczenie, że jego były współpracownik Guy Chambers napisał wszystkie piosenki, a Robbie ograniczył się tylko do kilku mrugnięć oczami i głupich uśmiechów. Ale
nawisko Williamsa nie przez przypadek znajduje się na okładce „Millennium”. Podobnie jak na „Rock DJ”, „Let Me Entertain You”, „Feel”, „No Regrets”, „Kids”, „Radio”, „Misunderstood”, „Supreme” i ,oczywiście, „Angels”, ktore podczas ostatniego rozdania Brit Awards zostało uznane najlepszym singlem ostatnich 25 lat.
„To dlatego, że podczas koncertów nie mogę się zajmować grą na gitarze albo klawiszach„ – mówi, wydmuchując dym papierosa i wzruszając ramionami – „To właśnie dlatego ludzie mówią: ’Och, to on je jednak napisał’. Ale na scenie nie mogę się rozpraszać graniem„.
Faktycznie, ilustrację dla tego stwierdzenia stanowi scena z filmu dokumentującego pracę nad „Intensive Care”, pokazanego w czwartkowy wieczór w BBC3, w której Robbie, tuż przed prezentacją przed kamerami nowego singla „Tripping”, dostaje do ręki gitarę basową.
„Czy na albumie będzie napisane, że to ja to napisałem? (linię basu) – pyta.
„Tak” – odpowiada jego nowy współpracownik, Stephen Duffy.
„No to pieprzyć to” – mówi Williams i odkłada gitarę.
Jednakże, jeszcze dziwniejsze od tego, że Williams jest lepszym autorem tekstów niż Thom York i nikt tego nie zauważył, jest to, że zawsze, gdy Robbie dokonuje czegoś naprawdę wstrząsającego, alternatywnego albo szczerego w swojej twórczości, jest to zwykle przyjmowane bez żadnego szmeru. Nie powstaje wokół tego żaden rozgłos. Tak jakby dla gwiazdy światowego popu było najnormalniejszym po słońcem zachowaniem napisanie mrocznego, klaustrofobicznego, elektro-popowego singla z tekstem będącym strumieniem świadomości (I’m searching for something beyond my understanding/Looking for meaning when nothing is demanding” – „Szukam czegoś, czego nie będę w stanie zrozumieć/Szukam sensu tam, gdzie już nic go nie wymaga”), śpiewanego w manierze Iana Curtisa z „Joy Division”, w dodatku bez dostrzegalnego refrenu („Radio”). I to jedynie dwa lata po wypuszczeniu lekkiego i wesołego albumu z coverami utworów swingowych.
Ten stan rzeczy jest w większości konsekwencją patologicznej niechęci Roba do mówienia o sobie jako o artyście – jest to strasznie przewrotne, zważywszy, że ogromna większość jego nieszczęść zdaje się być związana z tym, że wszyscy przypuszczają, że jest on tylko odrobinę lepsy od Tommy’ego Steela naszych czasów.