Olśniewający Robbie Williams
recenzja koncertu, 1 grudnia 2006, Perth, Australia
Fajerwerki ogłosiły rozpoczęcie największego koncertu w historii Perth oraz oczekiwanej z utęsknieniem australijskiej części trasy Robbiego Williamsa „Close Encounters”. To oczywiste jaka była atmosfera na stadionie Subiaco Oval gdy 40.000 fanów walczyło o to tak ważne pierwsze spojrzenie na supergwiazdora popu Robbiego Williamsa. Gdy ogromne, półokrągłe ekrany rozpoczęły cyfrowe odliczanie, w niebo wystrzeliły płomienie. Głosy 40-latków dołączyły do głosów 14-latków. Męskie barytony połączyły się w odliczaniu z głosami o wyższych rejestrach.
Wyrastając spod ziemi wśród pionowych słupów dymu – ubrany w czarną marynarkę, jeansy, niebieski szalik i rzucając cienie jak Terminator – pojawił się Robbie Williams. Krzyki były ogłuszające. Jego przybycie ogłosiło „Radio”. Zatrzymał się na chwilę, aby porozkoszować się uwielbieniem, a następnie przeszedł do rzeczy skacząc po scenie i od czasu do czasu śpiewając wraz ze swoim chórem. śpiewając powrócił do niezbędnych ruchów i póz. Właśnie po to przybyły tłumy. Williams natychmiast zaznajomił się z kamerami, które śledziły jego każdy ruch. Patrząc prosto w obiektyw, w wyniku czego jego twarz rozbłysła na każdym z ogromnych ekranów na Subiaco Oval, Williams intymnie powiedział 40-stu tysiącom ludzi: „Kocham was”.
„Dobry wieczór wszystkim” zaryczał. „Nazywam się Robbie Williams i to jest mój show.” A co to był za show. W stylu dawnego variety albo scen Las Vegas, Williams przejął rolę enterteinera. Tańczył, żartował, parodiował, wygłupiał się i podjudzał publiczność. śpiewanie nie było najważniejsze, ale dlaczego miałoby być? Było niemal niepotrzebne, bo o to zadbali wspierający go chórzyści. Priorytetem Williamsa było zajęcie się tłumem – i to mu się z całą pewnością udało. Show był wizualnie spektakularny. Ułożona w podkowę, olśniewająca scena pobierała wystarczająco dużo energii aby zasilić małe miasto. Nie oszczędzano na zniewalającej grze świateł, fajerwerków, dymu, płomieni i laserów.
W centrum tego oszałamiającego planu Williams był jak nieoszlifowany diament. Niechlujny łajdak z niecenzuralną gadką i bezczelnym uśmiechem. Mężczyzna, którego każda kobieta chciałaby ocalić przed nim samym, a którym każdy facet (oj tak, było ich sporo) chciałby być. Skrzyżowanie miedzy dumnym Mickiem Jaggerem a Jackiem Nicholsonem w „Lśnieniu”. Williams zawsze wygląda na obłąkańca i szaleńca, ale potrafi szybko zmienić się w poważnego i wrażliwego, ujawniając zdumiewający talent do zahipnotyzowania stadionu pełnego ludzi. We wcześniejszym wywiadzie Williams powiedział, że osoba, którą jest na scenie, nie jest osobą, którą jest w prawdziwym życiu. „Zasadniczo robię to, co wydaje mi się, że powinny robić gwiazdy rocka czy popu.” Robi to świetnie, ale tuż pod tą powłoką jest prawdziwy Williams i to on właśnie ukazał się pod koniec „Angels”, wzruszony niemal do łez, ten Williams na którego możemy spojrzeć, gdy przestaje szaleć, ten który naprawdę intryguje.
Ale to jest show, oszałamiający, zdumiewający show sceniczny i Williams jako kapitan statku po prostu musi być większy niż życie. Williams spostrzegł ostatnio, gdy oglądał „Rocky Horror Picture Show, że jego teatralne, sceniczne wcielenie ma wiele wspólnego z filmem Franka N. Futera. „Chód, śpiewanie, mimika twarzy – to zadziwiające” – powiedział. Faktycznie zadziwiające.
Williams w pełni zaprezentował to, o czym mówił podczas wykonywania „Tripping”, a „Monsson” dowiódł jedności machającego rękoma tłumu. Często zatrzymując się na długie pogawędki z publicznością, Williams, odwieczny playboy, rozpaczał nad brakiem odwiedzin w jego hotelu. „Nikogo tam nie ma” – powiedział. „NIKOGO”. To się bez wątpienia zmieni. Spytał też dlaczego w Perth nie ma starych ludzi. „Nie widziałem żadnych starych ludzi. Co z nimi zrobiliście?” Nęcił publiczność mówiąc: „Naprawdę wierzę, że Kylie jest dziś w mieście”, ale nadzieje na to, ze pojawi się ona aby zamknąć show śpiewając w duecie „Kids” okazały się bezowocne. Przedstawiając nową piosenkę, „Lovelight”, Williams zażartował: „Bez obaw, to nie ‘Rudebox.’” Z dobrego serca poinformował o powszechnym negatywnym stosunku do swojego poprzedniego singla. Zostawił go sobie na bis.
Angielski prezenter telewizyjny, aktor i muzyk Jonathan Wilkes dołączył do Williamsa aby zaśpiewać w duecie, który nagrali na album Robbiego „Swing When You Are Winning”, „Me And My Shadow”. Wilkes pozostał na scenie aby wykonać komiczną wersję hitu „Bee Gees”, „Stayin’ Alive” i „Strong”. Para ta stwarzała wrażenie szalonego duetu komediowego, biegając wokół siebie, żartując i walcząc ze sobą.
Jedyna chwila, gdy Williams był zmęczony, nadeszła gdy oświadczył tłumowi: „We are going to do a strong called*… Naprawdę to powiedziałem? Jestem kurewsko zestresowany.” Williams ukłonił się w stronę swoich dni w boy bandzie śpiewając piosenkę „Back For Good” autorstwa Take That. Potem zaśpiewał „Advertising Space”, „Come Undone” i „Feel”. „I’m not sure I understand” („Nie jestem pewien, czy rozumiem”) powtarzał przez długi czas Williams zanim powiedział widowni dobranoc. Bis rozpoczął się od oślepiającego „Let Me Entertain You”. W niebo wystrzeliły fajerwerki i wszyscy poderwali się na nogi, klaszcąc i tańcząc, gdy Williams, teraz ubrany w bluzę Adidasa, biegał po scenie. Następny był „Rudebox”, a po nim kończące show „Angels”. Williams był wyraźnie wzruszony śpiewającym wraz z nim tłumem i niemilknącymi brawami.
Wraz z końcem „Kids” było po wszystkim. Williams obficie dziękujący tłumowi. I znowu to, co zawsze wraca. Dotyk skromności i to delikatnie melancholijne powietrze. Mały chłopiec zagubiony na swej scenie za kilka milionów dolarów.
news.com.au / PerthNow (tłumaczenie: Mav)
*pomylił się i zamiast „song” (piosenka) powiedział „strong” czyli wyszło, że zaśpiewa teraz „strong” pod tytułem, a nie piosenkę pod tytułem…