Recenzja Heavy Entertainment Show
Chociaż Robbie Williams przekroczył już czterdziestkę, wziął ślub i nawet dorobił się dwójki dzieci, w głębi duszy pozostał tym samym szalonym gwiazdorem, co pięć, dziesięć czy piętnaście lat temu. I tak jak za młodu, na scenę wychodzi w jednym celu: by dać widzom niezapomnianą rozrywkę. Nie inaczej jest w przypadku kolejnych albumów Robbiego – nic zatem dziwnego w tym, że najnowsze studyjne dzieło szalonego Anglika otrzymało wiele mówiący tytuł „The Heavy Entertainment Show”.
Krążek zaczyna się w sposób sugerujący, że nowy materiał stanowić może kontynuację ciepło przyjętego „Swings Both Ways” z 2013 roku. Nic bardziej mylnego – klimat retro, w jakim utrzymany był poprzedni album Robbiego, na tej płycie obecny jest tylko momentami. Jednym z tych momentów są właśnie dwie pierwsze piosenki, charakteryzujące się przestrzennymi, orkiestrowymi aranżacjami, mającymi wzbudzić w słuchaczu wrażenie zbytku i przepychu. Po raczej łagodnym – wbrew swej nazwie – utworze tytułowym, stanowiącym jakby zaproszenie do zabawy (czy raczej, posługując się terminologią imprezową, swoisty „biforek”), przechodzimy do właściwego przyjęcia – i to w rosyjskim stylu! Utwór „Party Like A Russian”, dla którego inspirację stanowiła ponoć prawdziwa impreza zorganizowanego przez samego Romana Abramowicza, wybrany został na pierwszy singiel promujący ten album. Robbie wraz z Guyem Chambersem (współautorem większości hitów Roba) zrobili wszystko, by w tej piosence pokazać pełen hedonizmu styl życia rosyjskich elit, a wplecione w nią fragmenty z „Romea i Julii” Prokofiewa i donośne chórki w bardzo teatralny sposób podkreśliły jej ironiczny wydźwięk. Chociaż utwór nie poradził sobie na listach przebojów tak dobrze, jak można by się spodziewać, to jednak trzeba przyznać, że ma rozmach!
Po tej piosence następuje zmiana klimatu i wracamy do brzmienia bardziej typowego dla Roba – choć trzeba przyznać, że nie brakuje też niespodzianek. Pierwszym wyróżniającym się kawałkiem jest „Mixed Signals”, stanowiący jakby wypadkową britpopu z lat 80-tych i twórczości The Killers. Skojarzenie z tym zespołem nie może być zresztą przypadkowe, skoro współautorem piosenki jest sam Brandon Flowers, czyli wokalista Killersów. Trzeba przyznać, że współpraca Robbiego i Brandona wypadła świetnie – niby ten kawałek nie ma w sobie nic naprawdę innowacyjnego, ale jednak od pierwszych do ostatnich sekund porywa swą świeżością. Podobnie jest w przypadku „Sensitive”, w którym wyraźnie słychać inspirację dokonaniami zespołu Pet Shop Boys – pamiętać zresztą należy, że Rob nigdy nie ukrywał fascynacji twórczością Neila Tennanta i Chrisa Lowe’a, a nawet dekadę temu nagrał z nimi utwór „She’s Madonna”.
„Motherfucker” z kolei jest utworem, w którym jak nigdzie na tej płycie słychać słynne poczucie humoru Robbiego. Ten prawdziwie rockowy kawałek, który Rob w wersji akustycznej wykonywał już w trakcie ostatniej trasy koncertowej (m.in. w Krakowie w kwietniu 2015 roku), jest zadedykowany 2-letniemu obecnie synowi artysty, Charltonowi. I jest to o tyle nietypowa dedykacja, że Rob przedstawia tu siebie i swą familię jako współczesną rodzinę Addamsów – a na pewno niezłych wykolejeńców! Bo jak inaczej rozumieć słowa: „One of the things you get from me and your mother/Is that we’re bad motherfuckers, you’re a bad motherfucker”? Trzeba przyznać, że dzięki tej piosence mały Charlie będzie pewnego dnia naprawdę popularny w szkole – jakby mało było tego, że ma tak nietypowego ojca!
Mocnym punktem tego albumu są również ballady. Urzekająca pieśń „Love My Life” ma wszelkie podstawy ku temu, by stać się następcą „Feel” (wielkiego przeboju Roba z 2002 roku). Klimatem przypomina też trochę „Wonderwall” z repertuaru grupy Oasis – wystarczy wsłuchać się w tekst: „I cannot promise there won’t be sadness, I wish I could take it from you. But you’ll find the courage to face the madness, and sing it because it’s true”. Piękne słowa! Ciekawe, ile serc poruszą? Przekonamy się o tym zapewne już w najbliższych tygodniach, bo „Love My Life” została wybrana na drugi singiel z tego albumu i wydaje się, że powinna sobie poradzić na listach przebojów lepiej, niż „Party Like A Russian”. Warto w tym miejscu wspomnieć o dwóch pozostałych balladach, jakie znalazły się na tej płycie – smutnej „David’s Song” i zamykającej rozszerzoną wersję płyty „Marry Me”. Szczególnie poruszająca jest ta pierwsza – Rob przekazuje w niej emocje w taki sposób, że aż wzbudza w słuchaczu tęsknotę przemieszaną ze współczuciem.
Jest na tej płycie też kilka większych eksperymentów. W kawałkach „Bruce Lee” i „Sensational” słychać, jak Robbie lubi po prostu pobawić się muzyką. Znowu kręci się tutaj w klimatach retro, choć jest to raczej retro w stylu Toma Jonesa niż typowo swingowe brzmienia, w jakich Rob czuje się najlepiej. Swingu jest za to sporo w utworze „Pretty Woman”. Kojarzycie niemiecki zespół The Baseballs, który przerabia zupełnie współczesne hity na kawałki rodem z lat sześćdziesiątych? „Pretty Woman” jest czymś w rodzaju twórczości Baseballsów – z tym, że to w 100% oryginalny teraźniejszy utwór Robbiego. Co ciekawe, w nagraniu tej piosenki wzięła udział kolejna współczesna gwiazda – jej współautorem jest bowiem Ed Sheeran.
Z kolei w utworze „Hotel Crazy” gościnnie pojawia się Rufus Wainwright, z którym Rob już raz współpracował. Panowie razem nagrali tytułowy kawałek z albumu „Swing Both Ways” i chyba się polubili, skoro po 3 latach postanowili ponowić tę współpracę. „Hotel Crazy” wyszedł im może nie aż tak dobrze, jak poprzednie wspólne dzieło – ale trzeba jednak przyznać, że coś w tym kawałku jest. Może to swoista surrealistyczność tej piosenki, która sprawia, że podczas odsłuchu ma się wrażenie, jakby zaraz w pokoju miał się pojawić Salvador Dali…? Mam wrażenie, że po kilku buchach jakiegoś holenderskiego ziółka lepiej wczułbym się w ten kawałek…
Co ciekawe, utwory zamieszczone na rozszerzonej wersji albumu kawałki wcale nie odstają jakościowo od tych, które znalazły się na podstawowej trackliście. Poza wspomnianą już balladą „Marry Me”, mocno zapada w pamięć pełna zmian tempa piosenka „I Don’t Want To Hurt You” nagrana w duecie z amerykańskim muzykiem Johnem Grantem. Warto również zwrócić uwagę na nieco Coldplayowe w swym brzmieniu „Time On Earth”, a także na kawałek „Best Intentions”, który zdaje się być dalekim (i spokojniejszym) krewnym słynnej „The Lazy Song” Bruno Marsa.
Przyznam szczerze, że miałem obawy, czy „The Heavy Entertainment Show” spełni pokładane w tym albumie oczekiwania fanów (w tym niżej podpisanego). Tym bardziej, że były to oczekiwania wywindowane jeszcze przez samego Robbiego poprzez nadanie jego najnowszemu dziełu właśnie takiego, a nie innego tytułu, przez który słuchacz z góry nastawia się na świetną rozrywkę. I wiecie co? Ta godzina spędzona na odsłuchiwaniu wersji deluxe za każdym razem leci, jak z płatka! Niczym na najlepszej imprezie, z najnowszą płytą Roba po prostu nie sposób się nudzić. Aż strach pomyśleć, czym by się skończyła prawdziwa balanga w towarzystwie Robbiego – chyba nawet znanemu ze skłonności do ostrej zabawy Sławkowi Peszce nie zmieściłoby się to w głowie…
Autor: Mateusz M. Godoń.
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu wyspa.fm.
Publikacja za zgodą autora.